niedziela, 17 stycznia 2010

17 01 2010

Przepraszam za usunięcie wszystkich postów i bloga, ale musiałam, bo edytor mi się zrąbał i się zdenerwowałam i o mało co nie dostałam czegoś gorszego niż zwykłe zdenerwowanie, a rąbał mi się od dłuższego czasu... Jeżeli ktoś chce tamto opowiadanie z 2 stycznia, to zaraz je wstawię, ale najpierw trzeba przeczytać moje głupie myśli. Wpierw zastanawiałam się nad tym czy tak naprawdę jesteśmy wolni czy nie w kraju i jak dla mnie bynajmniej jesteśmy niewolnikami w niby wolnym państwie. Za wszystko trzeba płacić, niby nikt nas nie przymusza, ale tak na prawdę to nas przymuszają do wszystkiego, bo jak się nie zapłaci to jesteś od razu już na papierze w pełni niewolnikiem. To były takie moje przemyślenia... No a teraz to nieszczęsne opowiadanie, które nabazgrałam. Nie, Marta, nie mam drugiej części. Nie bij.Stwierdziłam, że muszę napisać coś innego, to znaczy jakby poprawić to opowiadanie i wtedy znowu coś wyślę. A dzisiaj mam jako taka chęć na pisanie. Przez to wszystko zaczęłam czytać pierwsze strony książek, tzn. wstępy, prologi i inne dupsy.




Zawsze myślałem, że nie ma nic po śmierci. Nie wierzyłem w nic, co by mogło mieć związek z Bogiem lub jakimiś bożkami. Być może dlatego nigdy nie posłuchałem swojej opiekunki, żeby chodzić do kościoła, iść do bierzmowania, gdy inni szli jak małe głupie owieczki. Mieli wtedy różne powody. Kilku z nich powiedziało, że idzie do bierzmowania tylko dlatego, że chcą dostać jakiś prezent. Jeden mówił, że dostanie lustrzankę, drugi jakiś bajerancki rower do jazdy ekstremalnej. Ktoś powiedział, że pojedzie w góry czy też na jakąś plażę. Inni robili to, bo byli do tego zmuszani, a jeszcze inni, tylko żeby zrobić rozróbę. Niektórzy jednak wierzyli w Boga, który jak dla mnie nie istniał. Nigdy nie mogłem pojąć ich wiary, ale co nieco o niej wiedziałem. Takie podstawowe informacje o wierze katolickiej, to znaczy chrześcijańskiej. Zawsze interesowała mnie dziewczyna z mojej klasy. Miała na imię Rose Anne Wild. Tylko tyle o niej wiedziałem, a przynajmniej tyle się dowiadywałem z każdą lekcją fizyki, gdzie nauczycielka czytała każde imię, drugie imię jeżeli było i nazwisko przy sprawdzaniu obecności. Ta dziewczyna, Rose była dość interesująca. Nie zgłaszała się na lekcji, siedziała cicho i na przerwach zawsze znikała, albo siedziała w odosobnieniu od innych. Blada niczym porcelanowa lalka, włosy kontrastowały się z jej cerą. Miała kruczoczarne, gęste i lśniące włosy. Jej grzywka była przeczesana na lewą stronę, ale zawsze zakrywała większość dużego czoła, które wyglądało na mniejsze z grzywką. Zawsze obserwowałem ją na lekcji. Zdawała się być oddalona od świata rzeczywistego, a w dodatku przyciągała mnie swoją tajemniczością.
Nie lubiłem szkoły, ale jakoś dawałem radę się uczyć. Zawsze zdawałem mniej więcej na te cztery z kilkoma piątkami i jedną tróją z wychowania fizycznego. Nie byłem dobry w bieganiu, skakaniu przez kozły czy przez skrzynię. Ogólnie zawsze miałem słabą kondycje i zawsze szybko się męczyłem, gdy musiałem zrobić jakiś wysiłek fizyczny. Moją silną stroną była tylko biologia i chemia, choć ostatnio zawaliłem dwa testy z biologi dostając trzy i trzy plus, a także jeden test z chemii z którego dostałem trzy plus, reszta to były czwórki i piątki. Przynajmniej nie miałem tyle problemów jak inni. Oczywiście na sam przód najlepszych wybijała się tzw. „Trójca Święta”, czyli trzy dziewczyny – Paula, Betty, Mery, które w większości dostawały same piątki, prócz kilku czwórek i tych kilku gorszych dni, w których mogły załapać jedną trójkę, dwójkę lub jedynkę, ale i tak na koniec roku czy też semestru dostawały same czwórki i piątki. Nigdy ich nie lubiłem, ale czasem byłem zmuszony z nimi porozmawiać. Dlatego sam nazywam się dwulicowcem, mimo że nie powinienem, bo raz z nim rozmawiam i zdarza mi się zaśmiać, a tak to na nie narzekam i jestem zazdrosny o ich oceny. Jednak i Rose była dobra. Zazwyczaj wyprzedzała mnie o ileś tam setnych w średniej. Ona nigdy na moich oczach nie rozmawiała z kimś z klasy. Czasem zastanawiałem się czy ona w ogóle ma jakąś potrzebę przebywania w jakimś towarzystwie?Zdawała się być jednocześnie tak silna osobowościowo, ale jednocześnie tak samotna jak pojedynczy chwast na łące, który uważa się za jakąś różę. Tak jakby chwast miał przedstawiać samotność i jego skutki bycia odrzuconym jako ktoś niepotrzebny.
Dlatego, gdy kolejny dzień w szkole przybyłem do szkoły i jej nie było zdziwiłem się. Na głowę wpadało mi wiele pomysłów. Może próbowała popełnić samobójstwo? Może nagle stała się chora? Ale przecież codziennie była w szkole, to znaczy w dniach szkoły? Tak bardzo się tym zainteresowałem, że na lekcjach byłem nieobecny. Myślałem tylko nad tym co mogło się stać lub co ta dziewczyna robi. Na dużej przerwie zostałem sam w klasie. Usiadłem na miejscu Rose i zacząłem szukać czegoś w jej ławce. Jak gdyby coś tam miało być, ale były tylko zeszyty zapełnione notatkami z lekcji. Jej zgrabne pismo, niczym pismo pani, która nauczała angielskiego, albo tej pani, która uczyła chemii. Nic, a nic. Odłożyłem wszystkie jej zeszyty do środka ławki i wtedy ujrzałem przed sobą postać mężczyzny. Siedział na krześle od ławki w rzędzie przede mną zwrócony do mnie. Uśmiechał się tajemniczo. Miał takie same kruczoczarne włosy do Rose. Taką samą bladą skórę i takie same niebieskie oczy, które wręcz błyszczały mimo dnia. Podpierał głowę o ręce, które były oparte o brzeg ławki, którą przeszukiwałem, a która nie podnosiła się do góry. Siedział w ramonesce, a ten jego uśmieszek nie schodził mu z twarzy. Czułem jakby ten facet miał w sobie jakąś dziwną aurę.
-Jeżeli zawrzesz ze mną kontrakt, to możesz ją uratować. - odezwał się do mnie szczerząc zęby. - Nie chce by przeze mnie potem poniewierała się w moim domu jako biedna dusza.
Nie wiedziałem o co mu chodzi. Przez chwilę patrzyłem się na niego jak na jakiegoś przygłupa z mojej klasy, który durnie przepisuje zadania domowe od innych, a potem wkopuje się na lekcji. Po chwili jednak spojrzałem na ławkę i wtedy mnie olśniło. Tarapaty? Ona?
-Jaki kontrakt? - zapytałem nie wiedząc kim jest ta osoba, skąd się tu wzięła, ani skąd wie o Rose i prawdopodobnie o jej tarapatach. Czyżby ten koleś stroił sobie ze mnie żarty? - Poza tym kim jesteś, jak dostałeś się do szkoły i skąd wiesz co się dzieje z Rose?
Zaśmiał się, jakbym opowiedział mu właśnie bardzo dobry kawał. Czekałem tylko aż odpowie, a ten tylko dalej się śmiał, aż nagle przestał i jego oczy zmieniły barwę na czarną, jak w jakimś pseudo-horrorze. Przełknąłem ślinę. Nie śniło mi się to. Zdawał się być dość poważny, gdy zmienił całe swoje oczy na czarno. Po chwili uśmiechnąłem się dość słabo, tak mi się zdawało, bo swojej twarzy nie mogłem przecież widzieć. Zerknąłem na zegarek. Przerwa rozpoczęła się punktualnie o dziewiątej trzydzieści jeden, z jednominutowym opóźnieniem. Na zegarku była nadal dziewiąta trzydzieści jeden, choć powinno już minąć kilka minut.
-Kim jesteś? - ponowiłem swoje pytanie.
-Diabełkiem, który chce jej pomóc. Zawrzesz ze mną pakt czy mam udać się do kolejnego śmiecia, którego do tego uda się zmusić? - zapytał.
Patrzyłem się na niego chyba tak tępym wzrokiem jak tylko potrafiłem. Zawsze podobała mi się jej cera, ale zawsze towarzyszyły przy tym dziwne myśli. Tak jakbym chciał ją zabić i mieć ją na własność. Co jeżeli dzięki niemu będę mógł to spełnić? Ale... Przecież te wszystkie paranormalne zjawiska to tylko wymysł mediów, pisarzy, idiotów, którzy chcą jakoś ustanowić granicę dobrego i złego zachowania i wymyślają takie istoty. Jednak on nadal miał czarne gałki oczne. Westchnąłem. Czego chcę tak naprawdę? Ta dziewczyna zdaje się być interesująca, ale jednocześnie sam nie wiem co chcę. Dlaczego mnie tak pociąga, dlaczego tak bardzo chcę, żeby zginęła, gdy teraz o tym myślę?
-Dobrze, zawrę z Tobą pakt. - odpowiedziałem mu, a ten zmienił swoje oczy na poprzednie, na ten sam niebieski kolor tęczówek co ona, że aż zapragnąłem powiedzieć „zabij ją”, ale moje usta chciały powiedzieć „ratuj ją”.
Uśmiechnął się szeroko. Wyciągnął rękę i zasłonił mi nią oko, które zaczęło mnie najpierw delikatnie piec, swędzić, a może drapać? Po chwili jednak krzyknąłem z niewyobrażalnego bólu, którego nigdy nie czułem. Jak gdyby ktoś mi je wyciągał, choć wiedziałem, że nadal tam jest. Jasne jest, że wtedy nie kontrolowałem innych swoich odruchów, nie ważne jakich...
-Gotowe. - zaśmiał się. - Poproszę rozkaz... - szepnął do ucha tak wrednie jak tylko chyba potrafił.
-Idź ją ratuj do cholery. - zakląłem z bólu, który nie odchodził, ba cisnąłem to przez zamknięte zęby.
-Tak jest, mój panie. - odpowiedział znikając, tak przynajmniej sądziłem, bo już nie usłyszałem niczego, prócz tego, że ktoś wbiegł do klasy, a po chwili krzyknął jak oszalały wołając „Pomocy! Pomocy!”.
Zemdlałem. Nie pamiętam niczego więcej z tej całej dziwnej sytuacji, która podobno się zdarzyła po tym wszystkim, gdy do klasy wszedł Robert i zaczął wrzeszczeć. Przynajmniej, gdy budziłem się w szpitalu tyle zapamiętałem, próbując zanalizować te krzyki.
Zdziwienie, które mnie ogarnęło w szpitalu było wielkie. Widziałem tylko na jedne oko, prawe. W dodatku, w drugim widziałem przerażającą ciemność, a przecież uwielbiałem chodzić w ciemności i nigdy się jej nie bałem. Tak jakby coś za chwilę miało się pojawić przed moimi oczami, dlatego nauczyłem się zamykać to drugie oko w tak krótkim czasie. W szpitalu przebywałem dość długo, tak długo by lewe oko nie przestało mnie boleć tak mocno jak przedtem, gdy nawet sikałem z bólu. Przyzwyczaiłem się do tego. Zacząłem nawet dostawać pieniądze za to, że nie mogę patrzeć tym jednym okiem. Cały czas nie mogę tego zrozumieć. Od momentu, kiedy ten koleś zrobił coś z moim okiem nie zobaczyłem go. Chłopacy z klasy zaczęli opowiadać o tym, że Rose podobno była chora i dlatego nie przychodziła przez tydzień. To znaczy nie przyszła od tamtego dnia w którym zobaczyłem tego faceta, aż przez tydzień. Takie były przynajmniej pogłoski w klasie, żeby nie mówić o szkole. Przez cały ten rok chodziłem do szkoły z zabandażowanym prawym okiem. Urosła mi grzywka, która zaczęła przykrywać to oko. Nadal nie widziałem tego kolesia, a coraz bardziej ciągnęło mnie do Rose, która jeszcze bardziej zdawała oddalać się od całej klasy. Pewnego dnia jednak musieliśmy zmienić miejsca. Wyszło na to, że los chciał bym siedział wręcz obok niej, po lewej stronie, gdzie ona siedziała przy oknie. Obydwaj w ostatnim rzędzie. Pewnego dnia nawet się do mnie odezwała. Zdziwiłem się. Bardzo mocno.
-Prze... Przepraszam, że... Że pytam. C-Co... Co stało się z Twoim o.. O-Okiem, N-Noir? - zapytała jąkając się jak opętana, jakby nie była sobą, miałem nawet takie wrażenie, że udaje nieśmiałą i niewinną, bo na jej twarzy nie pojawił się nawet rumieniec, ani nawet uśmiech.
-Pamiętam tylko, że upadłem i chyba coś mi się wbiło. Długopis, albo coś innego. - odpowiedziałem, oczywiście kłamiąc w żywe oczy. - Tak przynajmniej mówili inni, a ja tylko pamiętam, że upadłem i coś mi się wbiło w oko. - to, że inni mówili o tym, że w moje oko wbił się ołówek, to była prawda, ale jeszcze większą prawdą było to, że pamiętałem co się wtedy stało, a raczej dlaczego nie mogłem odsłonić swojego oka.
-Rozumiem... - odwróciła głowę. - Dlaczego więc nie rozpaczasz nad utratą oka? - zapytała już tym swoim normalnym tonem, jakby miała mnie zaraz za coś osądzić, tak jakby właśnie skazywała mnie na ileś lat więzienia za jakiś występek.
-Bo przyzwyczaiłem się do tego w bardzo krótkim czasie. - odpowiedziałem jej, a ta tylko prychnęła.
-Rozumiem. - odpowiedziała i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć po prostu odeszła, to znaczy wyszła z klasy.
Nie pojawiła się na lekcji. A przez tę całą rozmowę zacząłem się zastanawiać dlaczego się do mnie odezwała i dlaczego wypytywała się o moje oko? Nie było jej przez całą lekcję matematyki, a i miałem takie szczęście, że jako iż zbliżał się koniec semestru, więc pani od matematyki zrobiła sprawdzian tym, którzy byli zagrożeni, a było ich wielu, prawie trzy czwarte klasy. Tak więc moglem spokojnie pomyśleć o tym wszystkim. Dlaczego ten koleś w ramonesce nie pojawił się już nigdy więcej? Czyżby był diabłem? Zabawne. Chyba musiałem naprawdę dźgnąć się czymś w oko, a to wszystko to moja wyobraźnia. Rose wcale nic nie zagrażało, tylko była chora. Dopiero wtedy poczułem żal nad swoim okiem. Podczas tamtej matematyki byłem na tyle zdenerwowany, że rzuciłem krzesłem wybijając szybę i krzycząc na całe gardło przekleństwa i zażalenia, że straciłem oko.
Trafiłem najpierw do pedagoga, potem do psychologa, do którego chodziłem tylko dwa tygodnia, bo potem nadzwyczajnie go unikałem. Niby szedłem do niego, ale tak naprawdę wybierałem się na plażę, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem Rose. Właśnie tam nadal myślałem nad tym czy nie chciała pogadać o czymś innym i to właśnie tam rzucałem z nienawiści kamieniami do jeziora. I pewnego dnia po prostu zapragnąłem się utopić w głębokim na kilka metrów jeziorze. Pewnego dnia po prostu wszedłem do niego, a był zimny jesienny dzień. Padało. Na dworze mogło być zaledwie siedem, może sześć stopni Celsjusza. Najpierw zrobiłem kilkanaście kroków, po których byłem do pasa w wodzie. Zrobiłem jeden, drugi, trzeci krok. Woda była niewyobrażalnie zimna, choć powinna przecież się nagrzać przez całe lato. Byłem po ramiona w wodzie. Trzęsłem się z zimna i dopiero wtedy, gdy zabrakło mi gruntu pod nogami, chciałem wydostać się na powierzchnię i zachłysnąć się powietrzem. Chciałem żyć, spotkać jeszcze raz tego mężczyznę, który zaoferował mi kontrakt... Z diabłem, którym był.



I to oto pokazuje jaka ja jestem fatalna w pisaniu opowiadań. A kiedyś podobno chciałam być pisarką. Ha, ha.
Nadal mam focha na Twoja mamę, Weronika. Snif.

2 komentarze:

  1. Lubię czytać Twoje głupie myśli. Opowiadanie przeczytam, ale naprawdę czas... eh. Ale chwila i ferie, nadrobie wtedy. Dwa tygodnie nic nie robienia... również jestem zła na swoją mamę. Chociaż dzisiaj miałam z nią miłą rozmowę.

    OdpowiedzUsuń